11 aktualna temperatura 7 °C
ciśnienie 1018 hPa pm2.5 7 μg/m3
Wspaniałe powietrze! wilgotność 45% pm10 8 μg/m3

Księżyc z Peweksu – o luksusie w PRL

Nowej muzyki zachłannie słucha Witold Wilewski. Ma szpulowy magnetofon Telefunken i kontakty. Przyjaźni się z synami malarza Jana Cybisa, którzy z kolei mają dostęp do płyt. Zna też innych, których krewni wyemigrowali i przysyłają.
– Była w Warszawie cała sieć osób, które interesowały się muzyką. Jeździłem tu i tam i przegrywałem – opowiada.
Oni z zasady niechętnie pożyczają do przegrywania, bo od tego płyty się niszczą, ale jemu pozwalają. Jest gwiazdą na wszystkich prywatkach. Swoją drogą prywatki na Saskiej Kępie są takie: kiedy w tajemnicy zaprosić dwadzieścia osób, przychodzi pięćdziesiąt. Bez tajemnicy – sto. Gdy w latach osiemdziesiątych Wilewski wyemigruje do Kanady, koledzy w pracy będą zdumieni:
– Skąd ty znasz te wszystkie piosenki? Szpiegiem byłeś czy co?
– Co wy myślicie, że myśmy żyli w jakimś zaścianku? Ja to wszystko miałem za młodu!
Miał też, jak każdy szanujący się Europejczyk, skuter – srebrną vespę 150 GS.
Bo stroili również pojazdy.

Prawo jazdy robili, gdy mieli po piętnaście lat, by na szesnaste urodziny mieć już dokument w kieszeni. I w drogę. Skuterami pod Sułtana pokazać się dziewczynom, Francuską do ronda, a w przypływie fantazji nad morze. Wilewski pojechał kiedyś do Międzyzdrojów. Tam przy molo był radiowęzeł prowadzony przez studentów. On miał taśmy. Bill Haley, Elvis Presley, Jerry Lee Lewis. Puszcza. Leci ten rock and roll, podchodzi chłopak. Dżinsy wranglery, amerykańska koszulka w kratę. Wygląda jak z Kępy, ale jednak obcy. Od słowa do słowa Pawełek okazuje się synem dygnitarza, który wypoczywa w rządowym ośrodku w Grodnie. Po wakacjach Wilewski wprowadza Pawła na Kępę.
– My, młodzi ludzie, mieliśmy podobne zainteresowania i potrzeby bez względu na to, kim byli nasi rodzice – opowiada Wilewski.
On, syn – jak wówczas mówiono – spekulanta, przyjaźni się też na przykład z synem zastępcy prokuratora generalnego. Z Kępy. Czasem dobierają kogoś z miasta, z alei Przyjaciół, Szucha czy Chopina, bo zainteresowania i pieniądze łagodzą podziały.

Samochody! Podobno początkowo było kilka, choć jeśli lepiej się wsłuchać – co najmniej kilkanaście. Czyjś ojciec miał simcę aronde, inny przyzwoitego opla, potem garbusy. Ojciec Witolda Wilewskiego – przedwojennego fiata 1500 kabrio, potem citroëna BL11 – piękny jak marzenie model traction avant, pierwszy w historii z przednim napędem. Citroënem 15 CV – wspaniała sześciocylindrowa maszyna – jeździł przed nim mer Tulonu. Ojciec zresztą ciągle zmieniał auta, syn to po nim odziedziczył.
– Zawsze chciałem mieć lepszy samochód – wspomina.
W 1966 roku kupił w Belgii nowe białe bmw 1600. Na koleżankę ze szkoły, której siostra mieszkała w Niemczech – niby że to prezent od tej siostry.
– Gdybym kupił na siebie, natychmiast w domu zjawiłoby się SB z pytaniem, skąd pieniądze. Ojciec i tak musiał się ciągle tłumaczyć z dochodów, więc nie chciałem przysparzać kłopotów.
Nie chciał, ale trochę przysparzał, bo potem były jeszcze volkswagen, sportowy ford escort, opel kadett coupé, w sumie chyba z osiem. Kiedy za własne, zarobione na kontrakcie w Libii pieniądze kupił w peweksie fiata mirafiori (z radiem i odtwarzaczem kasetowym), był dumny, że wreszcie nie od ojca. Aż na stacji benzynowej ktoś zapytał:
– Co, ojciec znów ci nowy samochód kupił?
Gorzej niż gdyby dał w twarz.
– To sprawiło, że jestem tu, gdzie jestem – mówi przez Skype’a z Kanady. – Pojechałem i dowiodłem, że potrafię sam dać sobie radę.
Wyjeżdżali nie tylko do Paryża. Do Kanady właśnie, do Stanów, do Londynu. Ale ciągle się spotykają – raz na jakiś czas na balach Saskiej Kępy, kiedy jest okazja – w świecie. Z pamięci odtwarzają mapę – tu mieszkał ten, tam chodziło się do tej. Żona Wilewskiego czasem w willowej dzielnicy Toronto odruchowo mówi:
– Wychodzę na krótko, idę tylko tu, na Kępę.

Rozmawiają o dobrach materialnych. W tle pisk opon, w środku rewia mody, ale siedzą jednak nad cienką herbatą, małą kawą i tylko czasem nad winem czerwonym lub białym (bo drogie). Pod koniec lat sześćdziesiątych herbata kosztuje pięć złotych, kawa siedem czterdzieści, sernik jedenaście. Ktoś dostaje od matki dwadzieścia pięć złotych na obiad w prywatnej stołówce, ale jada tylko drugie, resztę przepuszcza w Sułtanie. Herbata zawsze jest w szklankach, tylko jedna seniorka Kępy, już wtedy po siedemdziesiątce, dostaje w filiżance. W latach siedemdziesiątych w modzie jest woda z cytryną – napój nazwany przez bywalców „moczem pawiana”. Hippisowsko wystrojeni młodzieńcy przezywają również Sułtana – mówią na knajpę Zlew.

Krągłe stoliki na metalowych nóżkach są nieduże, szklane, nie powinny zmieścić się przy nich więcej niż cztery osoby, ale jakoś mieści się dwanaście. Siedzą na prostokątnych zydelkach. Gadają – zawsze. Czasem flirtują. Czasem ktoś wpadnie pokłócony, więc rozgląda się, czy może jest ktoć nowy. I tak to się toczy. Od porannych wagarów w dzieciństwie po rozrywkowe wieczory w dorosłości. Od lat pięćdziesiątych po dziewięćdziesiąte.

Właściciel, Gruby Kazio, niewysoki, często na stołku, by przydać sobie powagi, ciężko wzdycha, bo w końcu prowadzi interes, a nie świetlicę dla młodzieży. Nawet złotej. Dopiero po latach przyzna, że to jednak było fajne, bo wprawdzie zajmowali miejsca, sącząc te cienkie herbaty, ale robili ferment. Gdyby nie oni, być może nie dowiedziałoby się pół Warszawy […], że w Sułtanie warto bywać.

Dzielnica międzynarodowa

[…] Jedno jest pewne: Saska Kępa sprzyjała marzeniom. Była ładna, mądra i dość zamożna, ale miała coś jeszcze. Po wojnie ulokowały się tutaj prawie wszystkie ambasady, a ambasadorowie zostali, nawet gdy przedstawicielstwa przeniosły się do miasta. Co ulica to zagranica! Kanada, Izrael (to tamtejsi kierowcy dostarczali pomarańcze do sklepu kolonialnego i warzywniaków), RFN, ale najważniejsza, jak przystało na dzielnicę zbudowaną wzdłuż osi Francuska–Paryska, była ambasada Francji. W 1945 roku ulokowała się przy Zakopiańskiej na styku z Kryniczną i mieściła się tam przez ponad dwadzieścia lat.

Ambasador zamieszkał przy Obrońców. W okolicy pozostali dyplomaci. I nadali ton.

14 lipca, pamiętają to niektórzy, chłopaki z Kępy wspinali się na płot ambasady, by zobaczyć, co smacznego jedzą goście przybyli na przyjęcie z okazji narodowego święta. I lustrowali podjeżdżające samochody. […] Gdy w 1967 roku do Warszawy przyjechał Charles de Gaulle, na Obrońców, a potem na Zakopiańską wylega cała Saska Kępa. Na wybrukowanej dotąd kocimi łbami Zakopiańskiej położono zresztą z tej okazji asfalt.

Po dzielnicy krążą żony dyplomatów i dziewczynki uczą się mówić „Bonjour, madame” – potem bez trudu nauczą się francuskiego. Tym łatwiej, że dzieciaki bawią się razem.

Dorośli zresztą też. […] Francuski attaché handlowy w latach siedemdziesiątych tak dobrze bawi się w Warszawie, że przedłuża kadencję. Kiedy później wyjedzie do Stanów, z rozpędu będzie chodził do polskich klubów.

Bo z warszawskich ma jak najlepsze wspomnienia. W 1971 roku Anna Wróblewska, córka introligatora Plichty, otwiera przy Wale Miedzeszyńskim dyskotekę Nimfa.
– Wtedy wejść do dyskoteki to było tak jak zdobyć bilet na premierę w teatrze – opowiada Krzysztof Szewczyk, który bywał tam DJ’em. – Ludzie walili również dlatego, że chcieli zobaczyć prezenterów muzycznych, których głosy znali z radia.
W Nimfie wieczór w wieczór, a w weekendy to już bez wyjątku, przed wejściem stało ze sto osób, które się nie zmieściły. Tego, by nie forsowały drzwi, pilnowała kulomiotka zwana, na przekór posturze, Kruszynką. Szewczyka przenosiła nad tłumem. Grał dwa sety po czterdzieści pięć minut i wskakiwał do samochodu, by przemieścić się do Bristolu. Z Bristolu gnał już Marek Gaszyński.
– Regulowaliśmy radzieckie zegarki co do minuty, żeby zdążyć wymienić się w kwadrans. Mijając się na moście Poniatowskiego, dawaliśmy sobie znak światłami.
No więc w nocy goście bawią się do upadłego, a w dzień odsłania się zasłony i śniadanie z widokiem na Wisłę jedzą orbisowskie wycieczki, potem są obiady, po drodze flippery – najpierw dwa przywiezione przez kolegę marynarza, z czasem dwadzieścia, każdy zwraca się w trzy dni, później już tylko zarabia, a wieczorem znowu tańce. I tak przez dekadę. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych w elitarny wir wkręcają się cinkciarze, a w ślad za nimi cała reszta półświatka, Wróblewscy wycofują się z Nimfy. Przestało być czarująco.

[…]

W Sułtanie warto bywać, choć zupełnie się zmienił. Wchodzi się od Obrońców, a nie jak dawniej od podwórka. Tam, gdzie był bar, są stoły – solidne, duże, drewniane, tam, gdzie kiedyś wejście – teraz bar. I już nie Sułtan, tylko Maska. Herbata kosztuje osiem złotych, espresso – sześć, win jest wielki wybór. Ale teraz raczej się tutaj jada. Kiedy saskokępianie, którzy osiedli za granicą, przyjeżdżają do Polski, zjawiają się tu o dwunastej – i zazwyczaj kogoś spotykają.

Ci, którzy zostali, urządzają tu spotkania świąteczne, a i w tygodniu zaglądają na kawę. Wymieniają się wspomnieniami w zamkniętej grupie na Facebooku i czasem organizują bale. W maju 2017 w po- bliskim parku Skaryszewskim bawiło się kilkaset osób. Przygrywał didżej z Nimfy.

Przy wejściu do Maski stoi wiekowy ekspres, który popsuł się jesz- cze w czasach Kazia – odprawiał wtedy dla gości cały rytuał parzenia, a kawę nalewał z termosu. Z parapetu spogląda nieduży sułtan, od pół wieku w tym samym ukłonie.

Tekst jest skróconą wersją rozdziału poświęconego Saskiej Kępie z książki Aleksandry Boćkowskiej Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL (Wyd. Czarne 2017).

Książkę w wersji papierowej lub jako e-book można zamówić na stronie wydawnictwa: https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/ksiezyc-z-peweksu