11 aktualna temperatura 7 °C
ciśnienie 1018 hPa pm2.5 7 μg/m3
Wspaniałe powietrze! wilgotność 45% pm10 8 μg/m3

Księżyc z Peweksu – o luksusie w PRL

Gra pozorów w najlepszym stylu

– Saska Kępa ma naturalnie wyznaczone granice. To ułatwiało identyfikację. Tak naprawdę wszystko trzymało się osi Francuska–Paryska – mówi Magdalena Czerwosz, ceramiczka, ale też radna i działaczka. […]

We wczesnych czasach telefonów stacjonarnych wystarczyło podać numer zaczynający się od 17. Robiło wrażenie w mieście. Zwłaszcza że w mieście pustki, a jeśli już, to trzeba się najeździć, przepłacić na bazarze przy Polnej, wystać w komisie na Brackiej, ogólnie – orientować się. A tutaj wszystko na miejscu.

W warzywniaku u pani Żurawskiej przy Zwycięzców – bakłażany, sałaty, kapusta prima sort, szparagi, a w czwartki ser i śmietana. Czasami – pomarańcze! Podobno od kierowców z pobliskich ambasad.

W warzywniaku przy Francuskiej bażanty, kuropatwy, rydze. Truskawki wprawdzie po dwanaście złotych, podczas gdy normalnie po cztery, ale były tego warte.

W nabiałowym ser harceński (co prawda z Czechosłowacji) i camemberty w stałej ofercie.

Po resztę chodzi się „do Pakulskich” na róg Francuskiej i Obrońców. Pakulscy stracili sklep po wojnie, ale w pamięci mieszkańców zostali. A po to, czego nie ma nawet tam – a jest sporo, początkowo nawet świeżo wyciskane soki – do kolonialnego naprzeciwko. Szynki, salcesony, kaszanki, wędzone łososie, puszki.
Klienci wspominają:
– To był taki sklep, jaki znaliśmy z filmów. […]

Apteka Aleksandrowiczowej przepadła na rzecz państwa, ale pozostał wystrój – stylowe szafki z mikroszufladkami. I sama Aleksandrowiczowa. Mieszkała piętro wyżej i jeszcze po dziewięćdziesiątce schodziła sprawdzić, jak się ma jej apteka. Wtedy farmaceutki podstawiały fotel, zdmuchiwały pył spod nóg.
Ktoś powie:
– Gra pozorów w najlepszym stylu. […]

Są nawet prywatne biblioteki. W tej przy Francuskiej, po sąsiedzku z Pakulskimi, wypożycza się przedwojenne powieści. Miesięczny abonament w latach sześćdziesiątych kosztował trzydzieści złotych. Do połowy lat siedemdziesiątych czytelnicy wyświechtają książki tak bardzo, że trzeba będzie bibliotekę zamknąć. Bo wszyscy tu oczywiście mnóstwo czytają. Kiedy w księgarni pojawiła się Polska Piastów Pawła Jasienicy, zniknęła w ciągu jednego dnia. I to spod lady.

A jeszcze torty mokka, niewypowiedziane. Beza – na zewnątrz krucha, w środku ciągnąca, przełożona słodkim kremem. W Warszawie po linii saskokępskich znajomości serwowano je w Związku Plastyków przy Foksal. Na Saskiej Kępie – w Bistro, ale można było też zamówić. Trzeba było tylko znać panią Hanię. […] Wszyscy zamawiali. Choć były ograniczenia: trzeba było przynieść własną kawę (dziesięć deko) i cukier (kilogram), a potem oddać pudełko. Większe zamówienia, na przykład na wesele, wymagały protekcji. „Tortownica”, bo tak nazywano panią Hanię, dla obcych nie piekła.

Zresztą, jacy obcy? Tu wszyscy się znali.
Stanisław Zamecznik w rozmowie z dziennikarką „Stolicy”:
„To nie miasto, to wspaniałe małe miasteczko, nie to co u was w Warszawie. Tu wszystko idzie jak w pięknie uregulowanym zegarku, wiadomo, że najlepsze bułki u pani np. Cepowej, że sąsiad będzie miał jutro imieniny. Wszyscy wszystkich znają i idąc przez Kępę, odstawia się bez przerwy uroczysty rytuał pozdrowień. Wiadomo, o jakiej porze kogo można spotkać przy autobusie i jak np. nie widzę o stałej godzinie wyjazdu mec. Żywickiego, od razu człowiek jest zaniepokojony. [...] U nas na Kępie żyje się trochę jak w Holandii, stąd nasze holendersko spokojne charaktery”. […]

Nie stawiają wprawdzie, ale żyją, jakby szlaban stał. „Obecne roczniki [...] cechuje przede wszystkim lekki stosunek do życia, brak wewnętrznej dyscypliny. Z pewnością wpływają na to warunki domowe. Większość – to dzieci dobrze sytuowanych rodziców. Ta młodzież nie przywiązuje niestety większej wagi ani do nauki, ani do pracy – poskarży się w 1960 roku dyrektor saskokępskiego gimnazjum. – Naszą poważną bolączką jest zapewnienie młodzieży odpowiednich rozrywek w godzinach pozaszkolnych. Aby, jak niestety większość z nich to praktykuje, nie marnowała czasu na łazikowanie po Saskiej Kępie, często przyłapywana na paleniu papierosów i piciu alkoholu”.

Łazikują, aż miło. Na szlif i do Sułtana. Pokazać się w nowych dżinsach z „ciuchów”, w wiśniowych narciarskich spodniach z komisu, jeszcze lepiej – na w miarę nowym skuterze, starym motorze albo, to już szpan nad szpany, za kierownicą auta. Wygląda na to, że w Sułtanie dużo częściej niż o pomyślnie zdanych egzaminach rozmawia się o dobrach materialnych.

Głos Ameryki

Bo artystyczna nonszalancja, przekrzywione furtki zamykane na sznurek lub drucik i przeludnienie kwaterunkiem to tylko drugi plan, dekoracja w przedwojennym stylu okraszonym PRL-owską niewygodą. Akcja opowieści o saskokępskim luksusie rozgrywa się na kilku scenach, ale jej sercem jest środowisko prywatnej inicjatywy. Sami przedsiębiorcy, nauczeni domiarami z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, rewizjami i ogólnie nieprzychylną atmosferą, zajmowali się raczej pracą niż konsumpcją, ale co innego dzieci.

Choć owszem, ojciec Witolda Wilewskiego – przedwojenny jubiler, powojenny znawca drogiej biżuterii, do którego w sprawie wyceny przychodzili możni ze świata i półświatka – lubił, żeby w domu wszystko było, i osobiście chodził po zakupy na bazar Różyckiego. Był więc ser, było mięso i barek pełen drogich alkoholi – w razie gdyby przyszli goście. Zatrudniał też na stałe kucharkę i krawcową, a raz w tygodniu przychodziła sprzątaczka. Owszem, ojciec Marii Szabłowskiej – po wojnie sztukator na budowie MDM, a potem producent różnych rzeczy, których wzory przysyłał krewny z Chicago: marynarzyków wspinających się po drabinie dzięki pociągnięciu sznurka, grzebieni do tapirowania, szczotek Diana do masażu głowy – więc ojciec Marii Szabłowskiej trzymał w ogrodzie żaglówkę, a gdy z Saskiej Kępy przeniósł się do Falenicy, miał dzięki znajomości z kimś ważnym telefon.

[…]

Ale przeważnie woleli nie rzucać się w oczy. Introligator Plichta, choć dorobi się na produkcji opakowań, nie zmieni mieszkania na willę. Zbyt dużo kosztowały go te wszystkie rewizje ze zrywaniem parkietu, zbyt wiele stracił w czasie wojny, by się teraz obnosić. Kupuje tylko samochody. A żona biżuterię, ale chowa gdzieś w szufladach. Gdy widzi, że dorosła już córka zaczyna się stroić, a na ścianach wiesza obrazy, powtarza przerażona:
– Dziecko, co ty robisz?! Nie kupuj nic, nie ubieraj się, nie pokazuj. Przyjdą i zabiorą. […]
Tymczasem rówieśnicy smakowali życie w najsłodszych odmianach.
Stroili się.
– To nie była chęć pokazania majątku, tylko odrębności od szarej komuny – mówi Witold Wilewski, syn jubilera.
Czasem musiał się postarać. Jak z płaszczem ortalionowym. Jest rok mniej więcej 1961, łazikuje z kolegami po mieście, na Marszałkowskiej mijają faceta w ortalionie. W Warszawie wiadomo już, że to hit, ale nikt jeszcze nie ma. Wilewski zaczepia więc przechodnia, okazuje się, że to Włoch.
– Sprzedasz? – Wilewski zawsze ma przy sobie parę groszy. – Sprzedam.
Jakiś czas potem na Targach Poznańskich przekona Anglika, by sprzedał mu okulary „macarthurki”. A normalnie to oczywiście na „ciuchy” – w różnych latach różnie, ale najczęściej na róg Skaryszewskiej i Lubelskiej. Z Francuskiej jeździł autobus 146, nazywali go taksówką, bo podjeżdżał pod sam bazar. A tam kurtki, koszule, dżinsy, johnnie walker (z czerwoną naklejką droższy, choć gorszy, ale ładniejszy), guma do żucia Wrigley.
– Panie Witku, mam koszulkę, pana miarka.
– Panie Wojtku, jest marynareczka.
– Za tyle? Niemożliwe, musi być taniej.
Trzeba się potargować, bo nie po honorze kupić w cenie. – O, pani córunia taka śliczna, może lakiereczki? Matka się opędza, córunia w płacz, nigdy wcześniej ani później nie miała tak pięknych lakierków. Po prawdzie – nigdy nie miała żadnych innych.
– Panie Romku, dżinsy w sam raz na pana. […]
Mówią o nich wszystkich: saskokępska złota młodzież, oni o sobie: „Amerykanie”, bo po amerykańsku ubrani, w Amerykę zasłuchani.
Stroili też bowiem radia, by lepiej słyszeć, co nadają Luxembourg i Głos Ameryki.

[…]



Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę