11 aktualna temperatura 7 °C
ciśnienie 1018 hPa pm2.5 7 μg/m3
Wspaniałe powietrze! wilgotność 45% pm10 8 μg/m3

Zakopiańska 31

O wojnie, miłości i poświęceniu - na Saskiej Kępie - opowiada Barbara Rogozińska

Joanna Karczmarewicz
(Piątek 13 Styczeń 2006)

Wprowadziliśmy się 31 grudnia 1931 roku, pod 31 numer na Zakopiańską. Miałam wtedy dziewięć lat. Żeby zaoszczędzić, przeprowadzaliśmy się sami. Mama zapakowała łącznie 72 walizki, a ojciec woził je samochodem. Kiedy wnosiliśmy ostatnie rzeczy, dom stał oświetlony, a robotnicy kończyli politurować poręcz. Był taki śliczny i tylko dla nas. Zamieszkałam tam z matką, ojcem, dwiema starszymi siostrami i gosposią, która rządziła całym domem.

Saska Kępa była dość elegancką willową dzielnicą. Każdy miał domek i zadbany ogródek Nie bardzo znaliśmy się z sąsiadami. Przed wojną stosunki sąsiedzkie były raczej minimalne. Wiedzieliśmy, kto mieszka po naszej prawej i lewej stronie i to byli nasi najbliżsi sąsiedzi. Z jednej strony mieszkał pan Stanisław Sółkowski - monter z elektrowni, a z drugiej pan Stanisław Wysoki. Pracował w Paście i zawsze pozwalał nam zrywać bez ze swojego ogrodu. Po zakupy chodziło się do "Janiny" To był jedyny sklep na Kępie, w którym można było robić zakupy "na kreskę". W większości Kępę zamieszkiwali Polacy; Żydów wtedy raczej nie było. Ja pamiętam jednego. Nazywał się Bursztyn i miał ładny, szeregowy domek na Zakopiańskiej. Poza tym Saska była poza Warszawą. Dalej jest. Moje znajome śmieją się ze mnie i pytają: "Do miasta dzisiaj jedziesz?" Ale przecież tak jest, przecież muszę przekroczyć Wisłę!

PRZEPROWADZKA

Wprowadziliśmy się 31 grudnia 1931 roku, pod 31 numer na Zakopiańską. Miałam wtedy dziewięć lat. Żeby zaoszczędzić, przeprowadzaliśmy się sami. Mama zapakowała łącznie 72 walizki, a ojciec woził je samochodem. Kiedy wnosiliśmy ostatnie rzeczy, dom stał oświetlony, a robotnicy kończyli politurować poręcz. Był taki śliczny i tylko dla nas. Zamieszkałam tam z matką, ojcem, dwiema starszymi siostrami i gosposią, która rządziła całym domem.

DOMOWNICY

Mania, nasza gosposia, przyszła do nas jeszcze przed wojną. Pochodziła ze wsi w kieleckiem, koło Jędrzejowa. Kiedy zaczynała u nas pracować miała dwadzieścia siedem lat. Była kompletnie zielona. Ona nawet gazu nie widziała. Do tego jeszcze była potwornie brzydka. Urodził się ze zdeformowaną buzią. A kiedy była starsza, weszła do stodoły i przez nieuwagę nadepnęła na widły. Nadziała się na nie i od tej pory miała jeszcze krzywy nos. Miała za to prześliczne oczy i zgrabne nogi. W sumie, na starość zrobiła się zupełnie ładna. Ale za mąż nigdy nie wyszła. Nie umiała ani czytać, ani pisać. Moja matka próbowała ją uczyć, ale ona czytała tylko drukowane litery, a pisała jakieś straszne kulfony. Miała spore umiejętności techniczne. Potrafiła na przykład zrobić odlew klucza. W domu strasznie się rządziła i wszystkich ustawiała. Nawet mojego ojca. Kiedy mój ojciec wracał za późno z gry w karty i po przyjściu prosił ją o herbatę, Mania potrafiła mu odmówić. Mówiła, że mężczyźnie w jego wieku nie przystoi szwendać się Bóg wie gdzie. Biedny tata, musiał chodzić na skargę do mamy, a ona musiała interweniować. Mnie i moim siostrom - Zosi i Ewie, też ciągle zwracała uwagę, ale w gruncie rzeczy to była bardzo dobra kobieta.

W domu, wychowywaniem córek zajmowała się mama. Oczywiście w porozumieniu z ojcem. Przez pierwsze pół roku, zaraz po sprowadzeniu się na Zakopiańską, mama uczyła mnie sama w domu. Do szkoły poszłam od nowego roku. Mama była bardzo dobrą nauczycielką. Dawała lekcje dzieciom z okolicznych domów, a w zamian ich rodzice oferowali mojej mamie pranie, gotowanie, sprzątanie. Nie lubiła prowadzić domu samodzielnie, za to umiała świetnie wszystkim zarządzić.

Tata chciał być odpowiedzialny za nasze wychowanie alkoholowe. Mówił: "Jak mają pić, to niech piją pierwszy raz w domu, pod okiem ojca".I usadził mnie, i moje dwie siostry przy stole w jadalni, postawił wódkę na stole i lał każdej z nas po kieliszku. Zresztą może to był koniak? W każdym razie, ojciec świństwa nie pił. Pierwszy, drugi, trzeci kieliszek. A myśmy wszystkie równo piły. Od ojca nauczyłyśmy się pić mocne trunki. Dawał nam dobre rady: "Pamiętajcie, nie pijcie z byle kim! Z byle głupcem, z byle chamem nie pijcie, bo to zawsze się źle kończy!". Te jego rady przydały mi się później w czasie wojny, kiedy trzeba było pić z żołnierzami. A wojna wybuchła szybciej niż się spodziewałam. Miałam siedemnaście lat i zawalił się świat.

WOJNA

Najmocniejsze, ale i najbardziej specyficzne relacje między ludźmi były w czasie okupacji. Wtedy prawie każdy wierzył każdemu napotkanemu przechodniowi. Niebezpieczeństwo budowało niebywałą więź i zaufanie. Moja najstarsza siostra Ewa szła któregoś dnia Saską. Z naprzeciwka szli Niemcy. I nagle zobaczyła młodego chłopaka, z paczką w ręku, który z sekundy na sekundę stawał się coraz bledszy. Syknęła do niego przez zęby, żeby oddał paczkę. On oddał, a ona udając, że paczka jest lekka, machała ręką i szła dalej. W rzeczywistości ledwo ruszała dłonią. W paczce była broń. Ale prawdopodobieństwo, że zatrzymają kobietę było znacznie mniejsze. Nie miała pojęcia, kim był ten chłopak, ale przecież to nie było ważne.

W czasie wojny rozkwitło też życie towarzyskie. Wtedy poznawało się swoich sąsiadów. Kiedy nastawała godzina policyjna, ludzie przemykali ulicami, żeby się odwiedzać. Bardzo często wpadała do nas na pogaduszki z moją mamą pani Wanda Boerner, architekt. Piły zazwyczaj herbatkę z marchwi, bo herbaty prawdziwej nie było. Marchew była wyjątkowo paskudna. Czasami udawało się zaparzyć herbatę z łupek kakaowych, ale łupinki kakaowe, to już była elegancja. Rozmawiały przy tej ohydnej marchwi o tym, co będzie po wojnie, o tym co było w tamtej chwili i marzyły do późnych godzin nocnych. Wieczorami przemykała też do nas moja najstarsza siostra Ewa, która w tym czasie nie była już z nami. Mieszkała kilka domów dalej, na sąsiedniej ulicy. Miała maleńką córeczkę. Żeby było bezpieczniej pakowała to dziecko w brudną pościel. Sąsiedzi pytali się Ewy: "Co pani tak tą bieliznę ciągle nosi?", a ona mówiła, że to żadna bielizna, tylko mała Ania.

Trzy domy dalej, na Zakopiańskiej mieszkali państwo Żeleńscy ,rodzina stryjeczna Boya - Żeleńskiego. Uroczy ludzie. Chodziłam do nich czasami w odwiedziny, ale częściej oni przychodzili do nas. Zwłaszcza pani Żeleńska do mojej mamy. Czasami byłam zapraszana przez nich na przyjęcia. Bardzo podziwiałam panią Żeleńską. To była elegancka, wytworna dama. Nie znałam takiej drugiej na świecie. Któregoś razu była wsypa u mojej siostry i obie musiałyśmy wynieść się z domu na noc, z obawy przed aresztowaniem. Moja mama poszła do pani Żeleńskiej z prośbą, czy by mnie nie przenocowała. Pani Żeleńska nawet nie pytała o nic. Pamiętam, ze tamtej nocy jadłyśmy na kolację marchewkę. Była już godzina policyjna i pewnym momencie zadzwonił dzwonek. Drzwi otworzyła gosposia Werka, po czym zawołała panią Żeleńską. I usłyszałam takie zdanie: "Ach jak to miło, że Pan o nas pamiętał". Po czym do pokoju wszedł chłopak, mniej więcej w moim wieku, z podobna mina jak moja. Spojrzeliśmy się na siebie i doskonale wiedzieliśmy dlaczego on jest i dlaczego ja jestem. Następnego dnia, kiedy wracałam do domu, strasznie się bałam, że nie zastanę rodziców. Okazało się na szczęście, że Niemcy nie przyszli, ale dwa domy dalej zabrali całą rodzinę.

W czasie wojny, matka pracowała w RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i miała przydział na Saską Kępę. RGO zajmowała się pomocą biednym ludziom, choć największy nacisk kładziono na dożywianie dzieci. Na Kępie żyła bardzo uboga rodzina. Mieli piątkę dzieci. Ledwo wiązali koniec z końcem. Największą ich bolączką było to, że nie mieli ślubu. Bardzo chcieli się pobrać, ale nie mieli pieniędzy ani na ślub, ani na wesele. Poza tym niedoszły pan młody postawił warunek, że do ołtarza pójdzie tylko w garniturze. Ktoś się w końcu zlitował i dał mu pieniądze, ale pieniądze szybko się rozeszły na bieżące potrzeby. Więc znów ktoś im dał i sytuacja się powtórzyła. Za trzecim razem dostał garnitur. Garnitur został spieniężony i kolejny raz do ślubu nie doszło. W końcu, któryś z panów, z RGO pożyczył mu swój garnitur. Pożyczonego już nie mógł sprzedać. Ksiądz Władysław Rogulski, w kościele na Nobla, zorganizował im ślub za darmo. Była muzyka, był dywan, za nimi rządkiem szły ich dzieci, a najmłodsza córeczka, która wyglądała jak aniołek, podawała im obrączki.

Pamiętam piękną sytuację. Raz wjechał na Zakopiańską samochód, a trzeba dodać, że taki widok nie należał do częstych. Wysiadło z niego dwóch młodych ludzi z płaszczami na rękach i poszło. A potem cisza. Nikt nie przychodził. Samochód stał jeden dzień, potem drugi. Na trzeci dzień ktoś odkręcił koła, na czwarty kierownicę. I tak, pomału został rozszabrowany. Gdzieś po dwóch tygodniach przyjechała policja. Po jakimś czasie okazało się, że to był samochód porzucony po akcji.

W czasie wojny nasz dom był częściowo zburzony. Zaraz na samym początku, gdzieś w połowie września'39 roku trafił w niego pocisk. W chwili, kiedy to się stało siedziałam z siostrą Zofią w pokoju stołowym i grałyśmy w garibaldkę. Nagle huk! Pierwszy pocisk trafił w bramę, drugi w podwórko, a trzeci w kaloryfer. Przy drugim uderzeniu zerwałyśmy się z siostrą, rzuciłyśmy karty i wybiegłyśmy do przedpokoju. Nagle wszędzie zrobiło się sino od dymu i kurzu. Słychać było tylko nieznośny, przeciągły syk. Nie wiadomo, co dzieje?! Pali się?! Wali?! Ojca nie było w domu. Matka wybiegła krzycząc ratunku. I akurat szedł żołnierz polski. Zapytał się gdzie mamy wodomiar i zakręcił go. Ten trzeci pocisk urwał nam cały kaloryfer. Centralne oczywiście nie działało. Ojciec musiał kupić kozę, żeby ogrzać dom, ale i tak ciepła starczało tylko na dwa pokoje.

W czasie wojny wszyscy działaliśmy w konspiracji. Z tym, że mało, co wiedzieliśmy o sobie nawzajem. Byliśmy bardzo dyskretni. Nikt nie opowiadał w domu, czym się zajmuje. Nie chcieliśmy tego wiedzieć. Bo czy człowiek wie, czy przetrzyma wszystkie tortury? Do dziś nie za bardzo orientuję się, czym zajmowała się moja siostra Zofia. Chyba szkoliła dziewczyny w terenoznawstwie. Starsza, Ewa była lekarką, więc na pewno szkoliła sanitariuszki. W czasie wojny handlowało się różnymi rzeczami. Między innymi handlowaliśmy mydłem. Którejś nocy kroiłyśmy je z siostrą w stołowym i nagle zadzwonił dzwonek do bramy. Z tym, że to nie był normalny dzwonek. Ktoś nacisnął guzik i nie puszczał. Pierwszy odruch - gasimy wszystkie światła i dopiero wtedy wyglądamy przez okno. A przed domem stoi wielka ciężarówka, czyli wiadomo, że przyjechali Niemcy. Zośka pobiegła do ojca, ja do matki. Wiedziałam, że matka trzyma w domu jakieś nielegalne rzeczy. Kazałam jej wszystko natychmiast oddać. Wyciągnęła z łóżka plik konspiracyjnych gazetek. Wzięłam te gazetki, pędem pobiegłam do ubikacji i zaczęłam je upychać na sztywno do sedesu, nie spuszczając przy tym wody. Zmieściły się! W chwili, kiedy skończyłam, okazało się, że to nie Niemcy przyjechali, a ekipa monterów, która naprawiała uszkodzenie elektryczne. A że mieliśmy w domu służbowy telefon, to chcieli z niego skorzystać i powiadomić centralę. Pół nieszczęścia z głowy, ale ubikacja nie działa. I pojawia się kolejny problem, bo nie można wezwać zwykłego hydraulika, tylko trzeba znaleźć hydraulika konspiratora. A gdzie taki jest? Usiadłam wtedy na podłodze, koło sedesu i włożyłam rękę do środka. Trudno, żebym w takiej chwili czegokolwiek się brzydziła, zresztą woda była czysta. Wyciągnęłam plik mokrych gazet, potem następny, aż uzbierała się cała kupka. Wszystko wyszło. Potem te gazetki wysuszyliśmy i rozdawaliśmy.

W czasie wojny przychodziła do nas pewna handlarka, którą nazywaliśmy Luksus, bo zawsze powtarzała, że luksus przyniosła. Handlowała mięsem. Mówiła do mojej mamy: "Pani weźmie tą cielęcinę, bo to luksusowa cielęcina. Cóż! Pani śmierć, moja śmierć, ale tyle i tyle za kilo!".

W 1941 roku, w naszym domu odbyło się zebranie delegatury rządu na kraj. Nie wiem tego na pewno, ale przypuszczam, że zorganizował to mój brat Eugeniusz Czarnkowski, który sam też był w delegaturze. Gieniek mieszkał na Walecznych. Wybrano nasz dom ze względu na świetną lokalizację. Goście mieli się schodzić od strony Wału Miedzeszyńskiego i od Francuskiej. Poza tym w domu były dwa wejścia. Od frontu i od strony ogrodu. To też bardzo ułatwiało poruszanie się, bo każdy mógł przyjść, a potem wejść i wyjść trochę inaczej. Wokół domu spacerowali konspiratorzy pilnując całej sytuacji. Schodzili się pomału, żeby zmniejszyć podejrzenia. W domu, poza moją mamą nikogo nie było. Taką mieli prośbę. Przygotowano dla nich mały poczęstunek, jakieś kanapki i herbatę, po których odbiór przychodzili sami do kuchni. Po domu poruszali się swobodnie, bo mieli rozrysowaną mapkę. Mama miała nie wchodzić do pokoju, w którym siedzieli, żeby nie widzieć twarzy. Nie wiem dokładnie ilu ich było. Chyba kilkunastu. Siedzieli cały dzień, do późnego popołudnia. A kiedy wróciłam do domu z uczelni, bo w czasie wojny studiowałam, ich już nie było. Nic więcej nie wiem.

W czasie wojny chowali się u nas Żydzi. Małżeństwo. Magdalena Gościńska i Paweł Zieliński. Naprawdę nazywali się Grossówna i Frenkiel. Imion nigdy nie zmienili. Trafili do nas, bo myśmy nie mieli z czego żyć. Zaczynało brakować pieniędzy. Moja mama zwierzyła się z tego swojej koleżance z wydawnictwa, w którym pracowała. Koleżanka była Żydówką. Nazywała się Janina Bucholz. Powiedziała mojej mamie, że zna Żydów, którzy za przechowanie są gotowi zapłacić. Zrobiliśmy rodzinną naradę, włącznie z naszą gosposią Manią. I wszyscy, jednogłośnie się zgodzili. Wtedy i tak można było umrzeć za wszystko - za słoninę, za mięso, więc nie było większej różnicy za co zginiemy. Pamiętam dobrze dzień, w którym mama przywiozła Magdalenę do domu. To była połowa maja. Wiozła ją z ZOO, gdzie ukrywało się wtedy wielu Żydów. Magdalena miała bardzo żydowska urodę. Duży nos i piękne, faliste, rude włosy. Jechały dorożką. Kosztowała majątek, ale nie miały wyboru. Magdalena trzymała w dłoniach ogromny bukiet lilowego bzu i wtulała w niego twarz, żeby ją ukryć. Dojechały szczęśliwie. Umieściliśmy Magdalenę w pokoju na facjatce. Musiała przestrzegać surowych zasad. Nie wolno jej było podchodzić do okna, do łazienki schodziła po wcześniejszym porozumieniu z nami. Raz, któryś z sąsiadów napomknął coś, że widział w pokoju na poddaszu jak ruszała się firanka. Na szczęście nic nikomu nie powiedział. Mieliśmy ustalone hasło, które miało ostrzegać Magdalenę o każdym przyjściu kogoś obcego do domu. Brzmiało bardzo niewinnie: "Mleko się gotuje!". I wtedy ona już wiedziała, że musi uciekać do swojego pokoju. Do Magdaleny, w każdą niedzielę przychodził jej mąż Paweł. Miał wygląd Sarmaty i to go ratowało. Ale odwiedziny mężczyzny o tej samej porze, co tydzień mogły wzbudzać podejrzenia. Zdecydowaliśmy więc, że i Paweł zamieszka z nami. Płacili nam tyle, żeby starczało na utrzymanie ich dwojga i matki z dwiema córkami. Ojciec nie był w to wkalkulowany - liczyła się jego pensja. Pod koniec wojny, Magdalena martwiła się, że kończą się im pieniądze i nie będą mieli się gdzie podziać. Moja matka uspokajała ją, mówiąc, że najwyżej cała rodzina będzie jeść same kartofle, a oni dwoje zostaną z naszą rodziną jak długo trzeba będzie. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Paweł z wykształcenia był adwokatem i miłośnikiem gór. Opowiadał mi niestworzone historie z Tatr, a ja godzinami potrafiłam siedzieć i słuchać go. Magdalena była rzeźbiarką - animalistką. Kamienne flamingi w ZOO, to między innymi jej dzieło. Potrafiła się z nami strasznie wygłupiać. Pamiętam pewną scenkę. Chodziłam z Zofią na zajęcia z rytmiki i po powrocie do domu lubiłyśmy demonstrować nowe figury. Któregoś razu, kiedy tak popisywałyśmy się przed Magdaleną, ona usiadła na kanapie, położyła koło siebie paczkę herbatników i opakowanie dropsów i zamarła. Z siostrą nie miałyśmy pojęcia, co ona wyprawia? Pytamy, a Magdalena odpowiada: "Wy robicie cyrk, to ja trzymam bufet!".I tak sobie żartowaliśmy, choć wszyscy razem siedzieliśmy na tej samej minie. Wieczorami, kiedy było już ciemno i nie było ludzi, schodziłyśmy z Magdaleną do ogrodu, żeby mogła zaczerpnąć świeżego powietrza. Siadałyśmy na ławeczce i szeptałyśmy. Kiedy Magdalena u nas mieszkała, dla zabicia czasu rzeźbiła portret matki. I z tym związany jest jeden straszliwy moment. Któregoś wieczora, Magdalena pracowała w pokoju stołowym. Nagle okazało się, ze idą Niemcy z policjantami. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego. Pukali do wszystkich domów i wchodzili. Magdalena chciała biec na górę, do swojego pokoju i schować się. Mama kategorycznie zabroniła. Kazała jej zostać w pokoju, w którym rzeźbiła, usadzić się twarzą do wejścia, powiedzieć Niemcom dzień dobry i dalej pracować. Chciała, żeby Niemcy zastali ją w naturalnej, codziennej sytuacji, a nie schowaną gdzieś w kącie. Niemcy weszli, przywitali się i stanęli w holu. Policja razem z matką przeszukała dom. Zajrzeli oczywiście do pokoju Magdaleny, w którym chciała się chować, sprawdzili wszystkie schowki. Nic nie znaleźli i poszli. A one dwie, z przerażenia usiadły i padły sobie w objęcia. Nic nawet nie mówiły. Umówiliśmy się, że po wojnie urządzimy wspólny obiad. Magdalena i Paweł przyjadą taksówką, przywiozą pączki od Bliklego, będziemy siedzieć przed domem i głośno rozmawiać. Ugotujemy zupę pomidorową z ryżem, specjał gosposi. Marzenie się spełniło. Było dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Powstanie wybuchło we wtorek, w 1944 roku. Ja działałam w małym sabotażu. Mój oddział BIPów (Biuro Informacji i Propagandy) znajdował się na Pradze. I tam też przez jakiś czas byłam. Praski oddział dość szybko rozwiązano, bo powstanie prawie nie docierało na Pragę. Po dziesięciu dniach, wróciłam do domu i zastałam w nim dwóch dowódców - Tygrysa i Oliwę. Ukrywali się przed Niemcami. Tygrys był średniego wzrostu, trochę tęgi, włosy miał koloru blond. Miał dwadzieścia kilka lat. Podobał mi się. Zresztą ja mu też. Flirtowaliśmy ze sobą. Zawsze mi powtarzał, żebym się go nie bała, bo z niego nie jest taki groźny tygrys. Był miły, delikatny i rozsądny. Staliśmy którejś nocy na balkonie i patrzyliśmy na angielskie samoloty, do których strzelali Niemcy. Piękny i zarazem straszliwy widok. Niebo było czerwone od ognia, ale mieliśmy świadomość, że tam płoną ludzie. Co chwilę, któryś samolot się zapalał i spadał na Park Paderewskiego. Potwornie baliśmy się odłamków. W każdej chwili jeden z nich mógł w nas trafić i zabić. Ale jak już ginąć, to przynajmniej razem. Przytuliliśmy się mocno do siebie i tak staliśmy w milczeniu. A potem rozmawialiśmy długo i poważnie o życiu. Wydaje mi się, że się w nim nie zakochałam. Po prostu garnęłam się do niego, tak jak wszyscy garnęli się do siebie nawzajem. Ale w czasie wojny był jedyną moją sympatią.

I WRESZCIE WOJNA SIĘ SKOŃCZYŁA...

Wszędzie panowała straszna bieda. W porównaniu do Warszawy, Saska Kępa nie była bardzo zniszczona, ale szkody były. Ludzie nie mieli pieniędzy i domy zaczęły popadać w coraz większą ruinę. W końcu lat pięćdziesiątych, na początku sześćdziesiątych wymyślono cudowną pożyczkę, którą na dodatek nie trudno było dostać. Wydawał ją Magistrat. Wystarczyło przedstawić wykaz szkód i pieniądze się znajdywały. Myśmy dostali trzydzieści tysięcy. Wyremontowaliśmy dach i elewację. Nad całą Saską Kępą unosił się pył i kurz. Wszędzie byli murarze, stolarze i malarze. Ludzie sobie pomagali i radzili. A potem Kępa jakby na nowo rozkwitła.

Zaraz po wojnie, gdzieś w 1946 roku założyliśmy na Kępie TKS, czyli Towarzyski Klub Sportowy. Siedziba była u mnie w domu. Na drzwiach do garażu zawsze wisiała kartka z informacją "Dzisiaj gramy o tej i o tej godzinie!". Graliśmy w siatkówkę na zamkniętym boisku, nad Wisłą, gdzie dojeżdżaliśmy rowerami. Piłkę mieliśmy własną. Stały skład liczył pięć osób. Byłam ja, Danusia i Ziuta i dwóch chłopaków: Jurek i Zbyszek. Reszta to byli ludzie dochodzący z Kępy. Między innymi grało z nami dwóch młodych księży, studentów malarstwa. To byli koledzy mojej siostry z ASP. Przyjeżdżali na boisko, grali mecz, potem jechali do kościoła odprawić mszę i wracali znowu do nas. Jeden z nich raz tak zaserwował, że trafił w mój noc i polała się krew. Biedny był bardziej przerażony niż ja. No ale nic poważnego się nie stało. Potrafiliśmy grać całymi godzinami, aż do zmroku, kiedy nie było prawie już widać piłki. Właściciele wyrzucali nas wtedy, a myśmy uparcie dalej serwowali nie chcąc wracać do domu. Raz udało im się nas przekupić. Zaproponowali nam, że puszczą głośno muzykę, tak, że będzie ją słychać na ulicy. I rzeczywiście puścili. Wdrapaliśmy się na Wał Miedzeszyński i tańczyliśmy rock'n'rolla przez pół nocy.

W latach pięćdziesiątych - sześćdziesiątych urządziłyśmy w domu z moją siostrą Zosią bal maskowy. Zaprosiłyśmy masę gości. Wszyscy chcieli się bawić. Nie bawili się w czasie wojny, to musieli nadrobić stracony czas, a zwłaszcza skradzioną młodość. Zofia była wtedy w ciąży i ponieważ była już dość opasła, przebrała się za MDM. Założyła niby - grecką, luźną szatę i doczepiła do niej fryzy z papieru. Nasza przyjaciółka z Kępy, Tereska przebrała się za Wisłę. Do paska od sukienki, z jednej strony przyczepiła sobie most Kierbedzia, a z drugiej most Poniatowskiego. Ja przebrałam się za damę trefl. Założyłam czarną spódniczkę i czarny gorset, do którego nad biustem przyczepiłam tiul. Na całej kreacji doszyte były trefle. Na uszy też założyłam klipsy w kształcie trefli. Muzyka grała z gramofonu. Puszczaliśmy taneczną, przedwojenną muzykę. Pamiętam takie kawałki jak "Nie płacz maleńka, tak zawsze bywa." "Ta pierwsza miłość jest najważniejsza". "Przyjdź ukochana w poranek niedzielny". To były dość frywolne piosenki, ale w dobrym guście. Pamiętam, że na naszym balu na moment zapanował smutek Przyszło jedno młode małżeństwo, które przebrało się za admirała Nelsona i Lady Hamilton. I niestety, na admirała Nelsona moja kuzynka Krysia zagięła parol. Więc Lady Hamilton siedziała sama, osowiała. Poprosiłam mojego znajomego, który miał zawsze kapitalne pomysły, żeby coś zrobił, bo nie mogło być przecież tak, żeby na balu maskowym rozpadło się małżeństwo. I wtedy on, podszedł do mojej kuzynki, złapał ją za ręce, wyszarpnął niemalże z kanapy i powiedział: "Nie może pani tylko z jednym rozmawiać! Wszystkim trzeba się udzielać!". I puścił się z nią w tany. A wtedy, Admirał Nelson już bezbłędnie odnalazł swoją małżonkę. Na koniec mogli poprawić sobie jeszcze humor wyśmienitym tortem hiszpańskim, upieczonym przez gosposię.

Po śmierci rodziców dom dziedziczyły trzy córki. Każda z nas dokładnie jedną trzecią. Ewa i Zosia chciały jak najszybciej sprzedać dom. To był dobry interes, a poza tym sprzedać cały dom na Kępie jest bardzo łatwo. Próbowałyśmy rozmawiać, dojść do jakiegoś kompromisu, ale każdy ma prawo do własnego zdania i własnych decyzji. Ja ten dom nieprzytomnie kochałam. Dalej kocham. One nie. Ewę dość łatwo jest usprawiedliwić. Mieszkała z nami krótko, bo zaraz po przeprowadzce na Zakopiańską wyszła za mąż i zamieszkała we własnym domu. Zofii nie rozumiem. Chciałam im nawet pójść na rękę. Znalazłam dom na Mokotowie, na rogu Dworkowej i Puławskiej. Duży, ładny, nowoczesny. Poszłam go obejrzeć. Niby wszystko pasuje, dwa pokoje z kuchnia, tylko to otoczenie! Puławska! Wyszłam i zaczęłam płakać, na myśl o tym, że mam tam mieszkać. Szybko jednak oprzytomniałam, uspokoiłam się i pomyślałam: "Po jakiego diabła ja mam się męczyć, żeby one były zadowolone?!" I postanowiłam, że ja zrobię jak ja chcę, a one niech robią co chcą. W związku z tym każda z nich sprzedawała swoją część oddzielnie. Teraz dzielę dom z dwójką współlokatorów. Kuchnia, hol i schody są wspólne. Toczą się kolejne sprawy w sądzie. Czuję, że będę musiała w końcu się stąd wyprowadzić. Ale na razie jestem szczęśliwa, że mogę opowiadać pani historie tego domu siedząc w nim i pijąc herbatę przy tym samym stole, przy którym siedziało już tylu ludzi i tyle spraw się zdarzyło.