Krótko po wojnie prawie wszystkie ulice Saskiej Kępy były brukowane. Niektóre bazaltową kostką, a niektóre polnymi kamieniami zwanymi popularnie kocimi łbami. Część ulic nie była też wyposażona w miejską kanalizację, a stojące przy nich domy miały tak zwane szamba. Któregoś letniego dnia podczas naszych dziecięcych zabaw otworzyliśmy przykrywę włazu do szamba na Styki pomiędzy Obrońców i Walecznych, i jeden z chłopaków w nie wpadł. Narobiliśmy wtedy dużego krzyku, i ten nieszczęsny chłopak został stamtąd szybko wyciągnięty, a następnie doprowadzony przez rodziców do porządku. Po kilku latach założono tam miejską kanalizację i zlikwidowano szamba. Ulice Kępy zostały też z czasem, jedna po drugiej, wyasfaltowane. Mnie w związku z tym zdarzył się jednak inny wypadek. Bawiąc się z kolegami w chowanego wlazłem do beczki po smole pozostawionej przez robotników przy jednej z asfaltowanych ulic i cały się w niej utytłałem. Pamiętam, że jak przyszedłem po tym do domu to mama załamała nade mną ręce. Oprócz czyszczenia ze smoły mego ubrania, co wówczas nie było proste, musiała także zmywać ją ze mnie masłem. Jak już trochę podrosłem to wraz z mym kolegą Michałem Glińskim urządzaliśmy sobie w Alei Waszyngtona koło Parku Skaryszewskiego dużo bardziej niebezpieczne zabawy. Polegały one na wskakiwaniu i wyskakiwaniu z jeżdżących wzdłuż tej ulicy tramwajów, które wówczas jeździły jednak wolniej niż obecnie i w których nie zamykano drzwi nawet w czasie jazdy. Jakimś cudem te zabawy nie skończyły się dla nas tragicznie.
Dużym wydarzeniem dla mieszkańców ówczesnej Saskiej Kępy, a szczególnie młodzieży, była budowa Stadionu Dziesięciolecia na terenie wysypiska gruzu, rozciągającego się wówczas wzdłuż ulicy Zielenieckiej od Alei Poniatowskiego w kierunku Pragi po stronie przeciwnej do Parku Skaryszewskiego. My, dzieci z Kępy, chodziliśmy tam co jakiś czas, aby zobaczyć jak postępują roboty. Pewnego letniego wieczoru zaalarmowało nas wycie syren wozów strażackich w okolicy terenu budowy. Prawie wszyscy pobiegliśmy więc tam, aby zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że zapaliło się deskowanie betonowego tunelu wjazdowego na stadion. Tunel ten wyglądał wówczas jak wielki, ziejący ogniem piec, z buchającymi po obu jego stronach płomieniami. Strażacy ugasili jakoś ten pożar, ale pamiętam, że opóźnił on trochę roboty budowlane. Stadion Dziesięciolecia został jednak ukończony i otwarty zgodnie z planem. W 1955 roku odbyły się na nim główne imprezy zorganizowanego w Warszawie Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Tym tunelem wjeżdżali także później na Stadion kolarze biorący udział w odbywającym się co roku na wiosnę międzynarodowym wyścigu Warszawa - Berlin - Praga zwanym Wyścigiem Pokoju. Ci kolarze byli dla nas wówczas sportowymi idolami i jeździliśmy oglądać ich, a także ich wyścigowe rowery z bliska, aż do hotelu Polonia lub Bristol, gdzie przeważnie byli oni zakwaterowani i skąd wyjeżdżali na uliczne treningi przed rozpoczęciem wyścigu.
Wkrótce po wojnie funkcjonowały na Kępie dwie szkoły podstawowe. Jedna mieściła się w starym budynku na rogu Saskiej i Irlandzkiej, a druga w barakach na Zwycięzców przy Placu Przymierza. Przez krótki czas działały także prywatne komplety (coś w rodzaju klasy wstępnej) prowadzone przez panią Rogowską, na parterze tego samego domu, w którym mieściło się przedszkole pani Medalisowej. W 1951 roku wybudowano także na Kępie, przy ulicy Zwycięzców 7/9, w pobliżu Walu Miedzeszyńskiego nową szkołę, która mieściła początkowo podstawówkę – TPD nr 17 oraz ogólniak – TPD nr 6 nazwany później Liceum Ogólnokształcącym nr XXXV im. Bolesława Prusa. Gdy miałem 6 lat rodzice przenieśli mnie z przedszkola pani Medalisowej na komplety do pani Rogowskiej, skąd po roku poszedłem do drugiej klasy Szkoły Podstawowej nr 143 czyli do tzw. Baraków. Z Baraków, też po roku, przeniosłem się do TPD 17 i tę szkołę ukończyłem. Jej kierownikiem był wówczas facet z t.zw. awansu społecznego. My mówiliśmy na niego pan kierownik Hyndusińsky. To przezwisko zdobył on sobie z uwagi na swój sposób mówienia. Zamieniał on, bowiem "ą" na "om", "ę" na "en" a także "i" na "y" lub zupełnie je gubił. Na dzieci, które spóźniały się do szkoły mówił, że są one "jak te Hyndusy" (kolarze hinduscy, którzy brali udział w Wyścigu Pokoju, ale na metę przyjeżdżali zawsze ostatni, długo po wszystkich innych), a na porannych apelach szkolnych kazał nam często śpiewać swoją ulubioną piosenkę intonując ją tak: "...idom dzieci renka w renke, polske, czeske i radziecke".

Prawie wszystkie dzieci z Kępy znały się wówczas czy to z przedszkola lub szkoły, czy też z zabaw w Parku Skaryszewskim, "Imce" lub Ogródku Jordanowskim. Szczególnym jednak miejscem spotkań dzieci i młodzieży z Saskiej Kępy, a także jej dorosłych mieszkańców był wówczas kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Stał on, tak jak i dziś, na ulicy Nobla u wylotu Obrońców, ale był to początkowo mały drewniany kościółek. Rozbudowano go z pomocą zarówno finansową, jak i fizyczną sasko-kępskich parafian dopiero na przełomie lat 40. i 50. Młodzież chodziła do kościoła co niedzielę na poranną mszę o 9:00, a po zlikwidowaniu przez komunistów religii w szkołach, także w tygodniu na organizowane tam wieczorne lekcje religii oraz inne zajęcia socjalne. Te kościelne zajęcia kolidowały jednak często z organizowanymi w tym samym czasie przez komunistyczne władze oświatowe imprezami w szkołach czy też Ogródku Jordanowskim. Pamiętam, że telewizja polska, aby odciągnąć dzieci od kościoła zaczęła nawet nadawać w niedzielne poranki amerykańskie filmy rysunkowe Walta Disneya o myszce Miki czy kaczorze Donaldzie, które oczywiście ubóstwialiśmy. Rodzice jednak twardo wysyłali nas w niedziele rano na msze do kościoła.
W dzień Święta Bożego Ciała, szła co roku ulicami Kępy procesja, w której uczestniczyli sasko-kępscy parafianie. Wychodziła ona zawsze z kościoła Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Nobla, a trasa jej wiodła takimi ulicami Kępy jak Zwycięzców, Obrońców, Walecznych, Saską, itd. Procesję prowadził kościelny niosąc przed sobą krzyż, a za nim w pewnej odległości szedł pod baldachimem niesionym przez czterech zasłużonych parafian proboszcz kościoła z monstrancją. Za mego dzieciństwa był nim zacny ksiądz Roguski, który jeszcze przed wojną udzielał moim rodzicom ślubu. Jednym z mężczyzn niosących nad nim baldachim był zawsze pan Rosłonek, właściciel warsztatu stolarskiego w drewniaku, o którym kilka słów za chwilę. Drogę przed nimi zasypywały płatkami kwiatów, niesionymi w małych koszyczkach, ubrane na biało małe dziewczynki, a ministranci w komżach, do których i ja przez jakiś czas należałem, nieśli kadzidło rozsnuwające aromatyczny dym. Za baldachimem proboszcza podążali sasko-kępscy parafianie uczestniczący w procesji. Mieszkańcy domów położonych wzdłuż jej marszruty, ozdabiali balkony lub okna swych mieszkań rożnymi makatkami oraz kwiatami i wywieszali w nich święte obrazki. Niektórzy wierni tacy np. jak inżynier Ambroziewicz, właściciel domu przy rogu ulic Obrońców i Aldony oraz ojciec moich kolegów Janka i Krzyśka, budowali na tę okazję specjalne ołtarze przy których procesja zatrzymywała się na modlitwę.